Jana Marcina Szancera. Ciąg dalszy autobiografii, czy może wspomnień. Uderza brak strony osobistej. Owszem, podróże do Maroka czy na Sycylię odbyły się z żoną, owszem, żona i córka stały się modelkami do ilustracji – a jednak w tym tomi brakuje ich obecności. Ostatnie słowa dotyczą dzieci i wnuczka, ale ich narodziny przeszły bez echa. Dziwne koleje losu w Związkach, naciski, którym poddawani byli artyści, wszystko w cieniu Partii, zagrożenie ledwo sugerowane, a wciąż obecne. Nadal autor budzi sympatię i zagłębiając się w strony wspominków zapominałam, że to już starszy człowiek, nawet nie tyle ojciec, co dziadek. Zachował młode spojrzenie i przekorę do końca. A co mnie zaskoczyło? Nie znosił secesji, jako drobnomieszczańskiej. A studentów, którzy mieli wszak zostać ilustratorami, katował perspektywą i malowaniem żywych modeli. Ciekawe, co by powiedział na widok aktualnych książeczek dla dzieci, książeczek brzydkich i bez perspektywy – ale za to kolorowych. Książkę polecam, ale lojalnie ostrzegam, że nieco smutna i ‘melankoliczna’ to lektura.