Kristina Sandberg. Szwedka. Opowieść o niechcianym, przypadkowym macierzyństwie tuż przed wybuchem wojny. 600 stron, czytelny druk – naprawdę oczy odpoczywają, kiedy jest więcej światła i szerszy margines. Opowieść w formie monologu wewnętrznego wymieszanego z dość stronniczym komentarzem profetycznego narratora, nie lubię takiej formy. Istnieją jeszcze dwa tomy losów bohaterki, z czego ostatni został nagrodzony nagrodą literacką w Szwecji. Wiem, że Szwedkom się wydaje, jaki to dramatyczny los – ale to były czasy mojej babci, może wcześniej i wiem, że kobiety w Polsce dałyby się pokroić za takie warunki – życia i szpitalne. A od siebie dodam, że jak mi po cesarce oddali dziecię jak tylko wstałam – czyli po 12 h – to dałabym się pokroić za przespaną noc i nie miałabym nic przeciwko, by dzieckiem zajęły się położne. Które są fachowcami i są w pracy. Kwestia gustu jak sądzę. Natomiast sam opis, jak uboga dziewczyna staje na rzęsach, by polubiła ją rodzina niekochanego męża, jak stara się sprzątać, piec, gdy wszyscy wkoło mają do tego służbę, jak boi się własnego cienia i własnych myśli – no tak, największą krzywdę kobieta robi sama sobie – myślałam i współczułam. A potem autorka spuściła na swą bohaterkę wszystkie plagi – i sama już nie wiem, czy polecać, bo książka jest czymś w rodzaju propagandy. Wiem, że socjal w Szwecji był niezły, że kobiety ostro walczyły o swe prawa. Wiem, że jeśli zacznie się zapominać, to można zostać cofniętym do poprzedniego stadium – w imię np. wartości rodzinnych. Ale lektura była po prostu ze strony na stronę coraz bardziej przygnębiająca. Dla wytrwałych.