To nie jest opowieść o tym, że diabeł tkwi w buraczkach. Dla wszystkich rodziców oczywiste jest, że dziecię nie wybiera ulubionego pokarmu ze względu na smak – bo czy możemy mówić o smaku rozgotowanej papai? – lecz ze względu na kolor owej papai. Szatanna ukochała sobie nie marchewkę, lecz buraczki, co doprowadza do dialogów:
– Żono, ja nie wiem, jak ty to robisz, ale buraczki to ona ma nawet na plecach! – zmilczałam, chyłkiem zmieniając bieliznę, coby mąż nie dostrzegł w niej buraczków, i tylko na okrzyk rozpaczy:
– Córko, tylko nie noga! – nawet bez patrzenia mogłam zripostować:
– Mężu, ja nie wiem jak ty to robisz, ale buraczki ma nawet pod paznokciami u stópek…
To jest opowieść o cudownym kocie. Otóż dziecię szału dostało, ale to tak bez powodu zupełnie, barwy buraczków nabrawszy na twarzy niespodziewanie wyć poczęła… trwało to tyle, że zaczęłam się zastanawiać nad skokiem przez okno – aby sprawdzić, czy mnie na parterze nie ma. Mąż miał zamiar przebić się głową do sąsiadki – spytać co u niej słychać i czy aby nie nasze dziecko… Zainm wprowadziliśmy w życie wszedł nasz cudowny kot. Wszedł i usiadł obok źródła dźwięku – o ile tę falę tsunami można tak określić. I oto dziecię upadło na kota – męczennika, chwyciło w łapy czarną sierść, zanurzyło nos w tę samą sierść – i umilkło. Jeszcze chwilę chlipała, ale umilkła.
Kot dostał ekstra michę. Którą zwymiotował, bo za dużo. Oraz portret. Mało podobny, lecz liczą się chęci.