Jaume Cabre. Coś pysznego. Jak narkotyk, nie da się oderwać, nie da się odłożyć, a po przeczytaniu ostatnich słów posmak przyjemności i goryczy pozostaje na długo.
Od strony formalnej – coś wspaniałego. Trzeba tylko przywyknąć do specyficznej narracji, której niezwykłość podkreśliła zresztą tłumaczka w słowie wstępnym, zresztą czapki z głów przed panią Anną Sawicką, to nie mogła być łatwa praca.
Fabuła – absolutnie niezwykła, owszem, trochę klisz, postać jaśnie pani, której wszyscy chcą, wszyscy pożądają początkowo wydaje się nudna, zdrady małżeńskie takie miałkie, zło falangistów takie przewidywalne… Tylko, że potem następuje zwrot – akcji, narracji, wydarzeń – i wszystko wygląda odwrotnie wręcz. I tak jeszcze kilka razy. Do zawrotu głowy. Jak na karuzeli. Z rana… nie jedz tej szarlotki, jeśli masz słaby żołądek.
Polecam. I ostrzegam. Wciąga. I nie daje satysfakcji, nie ma happy endu. Czyli w sumie zgodnie z definicją narkotyku.