Młodej stażem, źeby nie było, że się bezczelnie odmładzam. Powiedzą ci, matko, że potrzebujesz poduchy – rogala. Albo wagonu paracetamolu. Worek melisy ktoś podrzuci. Owszem, wszystko to potrzebne, nie mówię, że nie. Ale co naprawdę spędza sen z powiek matki? Pomijając autyzm spowodowany szczepionkami, bo na to wpływu raczej nie ma żadna z mam, szczepionki są koniecznością i basta. Cóż więc może być najgorszym koszmarem? Kawa. Gorąca. Na twarzy dziecka. Albo innej części ciała, u dziecka każde oparzenie jest groźne i kończy się na pogotowiu. Można pić przez najbliższe 100 lat zimną – frappe jest spoko. Ale zawsze nadchodzi moment, że chcesz tej gorącej kawy. Jak nie nadchodzi, to znaczy, że jesteś teinistką i gdzieś bulgoce samowar. Jeszcze gorzej, bo w samowarze może wrzeć naprawdę kilka litrów… Zatem – jak to zrobić, by pić ten życiodajny napój i nie umrzeć z nerwów? Polecam burn gel. Jest coś takiego. Na pierwszej pomocy ratownik mówił. Lejesz tę zawiesinę bezpośrednio na oparzenie, zmniejsza się temperatura, po kilu minutach zmniejsza się ból. Jasne, na pogotowie jedziesz jak najszybciej. Ale dziecko już tak nie wyje, bo boli mniej, jest szansa, że blizna będzie mniejsza… Sprawdziłam. Firmy nie podam, bo to nie jest reklama. Ale jak ślubny się oparzył to po wylaniu na oparzone miejsce ból zredukowany po 10 minutach do zera, nic się nie paprało, zarośnięte i wysuszone ładnie, po tygodniu śladu nie było. Więc polecam. Niewielka buteleczka – a ile spokoju.
– Kochanie, burn gela trzeba dokupić. – mruczę
– Ale że co? skończył się?
– Nie, ale tylko połowa została… Mało…
– Szklanka do połowy pełna… A nie, ja wszystko rozumiem, dokupię ci.
– Co rozumiesz?
– Jest wypalarka to musi być i burn gel. Dobrze. Cieszę się, że mam rozsądną żonę.
A na zdjęciach pierwsze próby wypalania – Smocze Serce 🙂